Sztuka prostoty, czyli moje refleksje na temat minimalizmu w książce Dominique Loreau.

Będę dziś pluła jadem. A jeśli całkiem przypadkiem okaże się, że jestem mało jadowita, to znaczy, że emocje opadły i mogę o tej książce zapomnieć i nigdy więcej nie wracać.

Mowa tu o "Sztuce prostoty", która to staje (bądź już stała) się biblią minimalizmu. O ile sama jestem zainteresowana tym stylem życia, to ta książka przyprawiła mnie o ból głowy. I frustrację. Zwyczajnie uważam, że autorka poszła w swoich poglądach za daleko.

Książkę tę można streścić w jednym zdaniu: Pozbądź się ze swojego życia wszystkiego, czego masz w nadmiarze - rzeczy, ludzi i myśli. Jak na minimalistkę przystało rozpisała się na dużą ilość stron. Zgadzam się z tym, że my powinniśmy panować nad przedmiotami, a nie one nad nami. Zbyt duża ich ilość przytłacza i sprawia, że nie potrafimy się z nimi rozstać. Sama się przekonałam, jak jestem związana z moimi książkami, gdy okazało się, że nie mogę wszystkich przywieźć do Frankfurtu. Pora przeciąć pępowinę. Skoro jednak jesteśmy w temacie książek, autorka bardzo mnie zniechęciła stwierdzeniem, by mieć zaledwie kilka książek, najlepiej z wysokiej literatury, czytać je małymi kawałkami i się nad tym zastanawiać. Ale tylko kilka książek, tylko superwartościowych i tylko takich, które dobrze będą wyglądać na półce i stwarzać wrażenie, że właściciel jest super wykształcony. Na wrodzone ograniczenie umysłu nie pomoże Dostojewski na półce. Tutaj chyba pierwszy raz pomyślałam, że Loreau należy do tej kategorii. Wszystko na pokaz. Dużo przestrzeni, wszystko drogie i najlepszej jakości, by pokazać światu, jaką to nie jest się genialną i stylową osobą.

Potem dowiedziałam się, że żołądek jest wielkości zaciśniętej pięści i - broń boże! - nie należy jeść posiłków większych niż ta oto ilość. Należy jeść tylko tyle, by poczuć lekką sytość, ale nie najeść się. Tylko świeże i zdrowe produkty. I mało! W końcu jesteśmy minimalistami w każdej dziedzinie życia. W łazience wystarczy mydło i oliwa z oliwek, którą można się wysmarować od stóp do głów, a potem się jej jeszcze napić.

Następnie kazała mi pozbyć się większości przyjaciół, zostawić tylko tych wartościowych, a znajomości, które nic nie wnoszą zakończyć raz na zawsze. A co zrobić z tym czasem, który zyskujemy, nie spotykając się z przyjaciółmi, jedząc mało, czyli szybko, nie czytając, bo i tak nie ma co? Medytujemy. Żeby zminimalizować ilość myśli. W końcu cały dobytek zmieści nam się teraz do bagażu podręcznego, a gdy spadnie na nas bomba atomowa, nie będziemy płakać, że nasz ulubiony pluszak obróci się w proch. Za to jak ładnie zapłonie świeca Diptyque, której jedną sztukę możemy posiadać! W jej aromacie możemy medytować. Ommm!

"Sztuka prostoty" ukrywa w sobie pewne myśli, które ja osobiście klasyfikuję jako chore. Każe dążyć do perfekcji. Myślę, że bardzo łatwo dojść z tego miejsca do obsesyjnego wręcz skupiania się na rezygnacji ze wszystkiego, a następnie odżywiania się energią kosmiczną. Czy gdy ze wszystkiego rezygnujemy, nie tracimy też części siebie? Nie popadamy w chorobę? W samotność? Z tej książki nie udało mi się nawet wyciągnąć, czy jakiekolwiek związki międzyludzkie są dozwolone i czy w ogóle wolno pracować, by pozwolić sobie na sfinansowanie tej przestrzeni. W końcu praca zanieczyszcza myśli. U niewielu osób wywołuje tylko i wyłącznie pozytywne emocje. Zwykle jest odwrotnie. Czy dążenie do perfekcji i luksusu nie jest jednak pożądaniem więcej i więcej? Może nie więcej przedmiotów, ale więcej jakości (czy to wciąż minimalizm) i więcej... mniejszości? Czy sypanie cząstkową wiedzą z niemal każdej dziedziny jest objawem geniuszu? Czy rady zawarte w tej książce są wartościowe?

Na samym początku "Sztuki prostoty" sądziłam, że tak. Że jest w tym coś, że posiadamy zdecydowanie za wiele i to nas nie uszczęśliwia. Jedyne, co jest naprawdę ważne, to nasze ciało, bo w nim mieszkamy. Tyle że autorka tak naprawdę nie ma pojęcia, jak o nie dbać. Odrzuca niemal wszystko i może czuje, że żyje w luksusie, ale ile pozostaje w tym tej prawdziwej radości ze stylu życia, a ile potrzeby umartwiania się? Dzięki tej książce i przedstawianym w niej prawdom objawionym minimalizm stracił cały sens. Autorka mówi, by uwolnić się od przedmiotów, ludzi i myśli, ale sama nie potrafi uwolnić się od obsesji rezygnacji z niemal wszystkiego.

Jeśli to jest zdrowe, to ja już wolę chory konsumpcjonizm. Chcę konsumować, bo to mnie uszczęśliwia. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie szczęśliwego minimalistycznego społeczeństwa. Anorektycznego, medytującego, samotnego. Wymarłego. Ale za to ile pozostaje przestrzeni!

Tylko co z nią zrobić?

Komentarze

  1. Boska recenzja. Uśmiałam się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, dzięki, dzięki - przypomniałaś mi o tej książce. Chętnie przekonam się, jak zadziała ta ideologia "minimalizmu" na mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. MI sie ta ksiazka bardzo podoba :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]