Berlin sobotnio. Sushi i Kreuzberg.

Ostatnio na studiach dzieje się za dużo, by móc poza nimi zrobić coś sensownego. Dlatego chwilę mi zajęło wybranie się do Berlina (co zrobiłam poniekąd kosztem referatu), ale ileż można? Każdy potrzebuje trochę rozrywki, a ja szczególnie. Uznałam, że się nie dam. Pojadę. Najwyżej do połowy lutego będę przypominać zombie. Plan był prosty - sushi i coś później. To coś było bardzo nieokreślone i skończyło się na przypadku. O tym jednak za chwilę.
 W Ishinie (moje ulubione sushi w Berlinie na Mittelstr. - ostatnio niestety zmienili trochę menu i podnieśli niektóre ceny; wyrzucili z karty także niektóre dania, które lubiłam, muszę się z tym jakoś pogodzić) zawsze dostajemy zieloną herbatę. Diabelnie mocną i o niełagodnym smaku. Mimo to ją lubię. Nie bez powodu wypiłam trzy kubki.
Pierwsze, co zamówiłam, to miso shiru. Naszła mnie ochota na zupę. Poza tym nie wiem, skąd biorą we wszelakiego rodzaju sushi-dobytkach tak aksamitne tofu, ale ja bardzo chętnie zjadłabym je w kilogramach.
 Jeśli chodzi o sushi, zdecydowałam się na wyjątkowo banalne i bezrybne (co mi się nie zdarza!) maki z awokado. Osoba, z którą się wybrałam, wzięła z gotowanym tuńczykiem. Nie lubię. Wolę go już na surowo, bo nie ma wtedy tego konserwowego smaku. Moje awokado było rewelacyjne.
 Warabi mochi zdecydowanie nie należy do moich ulubionych deserów, ale nie ja zamawiałam, więc powinno mi to być obojętne. To sojowe galaretki w posypce z zielonej herbaty i czegoś jeszcze. Polane miodem. Mają prześmieszną konsystencję. Suchy proszek, a pod spodem miękkie wnętrze. Dostałam ataku śmiechu w trakcie jedzenia, a pragnę zauważyć, że w maju też je jadłam, więc powinnam wiedzieć, czego się spodziewać. A jednak zapomniałam.
 Moje ja w dużych ilościach się na blogu nie pojawia, ale są zdjęcia fajne i głupie. Takie zdecydowanie zasługują na swoją bytność tutaj. Nie spodziewałam się, że otwieram tak szeroko oczy, gdy jem sushi. To jest komiczne!
 No i dotarliśmy do miejsca przypadkowego. Nie ma to jak na ślepo wsiąść do metra (z nędzną świadomością, że powinno zawieść Was do Wedding), krzywo popatrzyć na rozkład linii i jechać w drugim kierunku. Chciałam Wedding, bo tam mnie jeszcze nie było, ale jakimś zrządzeniem losu pojechałam w inną stronę. I tak oto spontanicznie zdecydowałam się wysiąść na powyższej stacji. Bo tu mnie także jeszcze nie było. A taka była (dość ogólna) idea. Mapy nie miałam, w razie gdybym się zgubiła, ale nie miałam też w sobie czegoś, co nazywałoby się "przejmowaniem się". Prosto przed siebie, oglądając budynki, saxophon shopy ("Sex shop?"), robiąc zdjęcia wózkom dziecięcym i starym Turczynkom oraz... ale to niżej.
 ...oraz starym kanapom (zjedzone przed chwilą śniadanie próbowało napisać "kanapkom"). Co mnie w tym brzydkim starociu urzekło, jest także dla mnie tajemnicą.
 Oczywiście drzewa, budynki, chmurki i...
 ...zabawnie brzmiące nazwy ulic także nie pozostaną przeze mnie niezauważone.
 A potem skręciliśmy w Bergmannstr., gdzie nagrałam filmik. Muszę przyznać, że dłonie w rękawiczkach mi od tego zmarzły.

Swoją drogą sprawdziłam później tę ulicę w Wikipedii. Została nazwana jedną z najbardziej barwnych ulic Berlina (nie znam go tak dobrze, by się zgodzić, ale od razu mnie zachwyciła wszystkim). Mnóstwo kawiarni, sklepów, wystawionych na zewnątrz stolików i wieszaków z rzeczami. Idzie się i przechodzi jakby z jednego kraju do drugiego. Ulicę otwierają włoskie restauracje, następnie zmieniają się na indyjskie, a potem jeszcze inne... Gdzieś w rogu czai się austriacka i hala targowa. Cmentarz, kościół i szkoła, która wygląda jak ładnie wyremontowane więzienie.

Pragnę zauważyć, że w tym filmiku nie mówię poprawnie w żadnym języku. Tak mniej więcej wyglądają monologi w mojej głowie. I możecie go obejrzeć w HD, chyba nikt się tak nie cieszy jak ja, że nareszcie mogłam się pobawić czymś, co robi zdjęcia i nagrywa filmy dobrej jakości.


 Wiecie, że kocham poduszki? A wewnątrz sklepu było ich duuuużo. I były o wiele ładniejsze.
 Te pocztówki są cudowne. Próbuję zrozumieć, czemu nie kupiłam sobie żadnej z nich. Kiedyś nadrobię. Po lewej, druga od góry mnie zachwyca.
 I oto moje ja przed szkołą-więzieniem.
 Kolejnym (i ostatnim już) miejscem była kawiarnio-cukiernia Zuckerschock Kreuzberg. Potrzebowaliśmy w zasadzie miejsca, gdzie jest ciepło i można usiąść. To okazało się bardzo dobrym wyborem. Sernik z czerwoną porzeczką oraz zielona herbata imbirowo-pomarańczowa. A do herbaty połowa makaronika orzechowego. Jaki był dobry! Sernik też mi odpowiadał, bo był niesłodki, a na słodycz ochoty jakiejś szczególnej nie miałam. Lekko kwaśny. Mniam.
Na pociąg do Frankfurtu spóźniliśmy się dwie minuty. Na szczęście był tak miły, że poczekał na nas na peronie, aż spokojnie wsiądziemy, a nie odjechał nam sprzed nosa.

Komentarze

  1. Dużo się działo, jak widzę :) U mnie też dużo, dużo sushi w weekend, ale tak mnie zmuliło po węgorzu, że nie dałam rady zjeść więcej, ku uciesze mojego męża :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dużo :). Ja bym się też ucieszyła ;P. Sushi mogę jeść kilogramami. Chyba kiedyś kupię sobie gigantyczny zestaw... Dobra, marzenia :D.

      Usuń
  2. Kocham sushi, a Ishin to jedna z moich ulubionych susharni, nie ukrywam, ze względu na cenę, ale samo sushi smakowo nie ustępuje tym bardziej "eleganckim" miejscom.
    A w Berlinie mnóstwo jest miejsc, które są mega brzydkie, ale jednocześnie magiczne :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za odwiedziny i każdy pozostawiony komentarz! :).

Popularne posty z tego bloga

Spontaniczny konkurs błyskawiczny - Alverde. [ZAKOŃCZONY]

Jennifer Lopez Deseo EDP + KONKURS

O zakupach i o tym, że nareszcie mam czas.